“Zamiast karać należy wpajać dziecku zasady” - takie zdanie (lub podobne) nierzadko można spotkać dzisiaj w publikacjach dotyczących wychowania. W tym sformułowaniu tkwi jednak fundamentalna sprzeczność: w praktyce nie da się “wpajać zasad” (czy szerzej - wdrażać do konkretnych sprawności) bez stosowania środków przymusu, czyli pewnych form karania.
Teza o konieczności wpajania zasad zakłada, że każde dziecko może, niczym gąbka, chłonąć w siebie owe zasady. Ma to wyglądać mniej więcej tak: mama lub tata mówi dzieciątku: “nie rób tego czy tamtego”, uzasadniając to w odpowiedni sposób, a rezolutne dziecko ochoczo i bez zastrzeżeń przyjmuje do wiadomości nową “zasadę”. Tym samym – zgodnie z “tryndem” - najmłodsi są wychowywani bez przemocy i bez stresu.
Takie "dialogiczno-zasadowe" wychowanie jest oczywiście fikcją. Dzieciaki z reguły buntują się przeciw “zasadom” i są zazwyczaj uodpornione na gadaninę starszych. Dlaczego? Wyjaśnienia tego fenomenu mogą być różne. Jedno z nich (to najbardziej prawdopodobne) głosi, że ludzka natura została skażona buntem, że ma ciągoty w kierunku czynienia zła. Człowiek nie jest z “natury dobry”, jak chciał Jan Jakub Rousseau i jego naśladowcy. Wręcz przeciwnie -ludzka “natura” wymaga swoistego przeorania za pomocą “kultury” (paidei) i tym samym jej usprawnienia oraz uświęcenia.
Usprawnienie to może odbywać się na różne sposoby. Jednym z nich jest argumentowanie o charakterze racjonalnym, własny przykład, stosowania nagród itp. Jak łatwo się zorientować jest to metoda preferowana przez zwolenników “wpajania zasad”. Owszem, może się zdarzyć że wrodzona spolegliwość dziecka, albo genialny dar przekonywania rodziców sprawi, że malec od razu przestanie ściągać obrus ze stołu czy książki z półek. W praktyce jednak trudno to sobie wyobrazić. Zazwyczaj we wczesnym dziecięctwie rodzice muszą stosować “przemoc” wobec dzieci, aby wymusić pewne zachowania (“wpoić zasady”). Jeśli nie będą to klapsy, to z pewnością będą to różnego rodzaju wymuszenia z zastosowaniem siły: podnoszenie i przenoszenie dziecka, gdy nie słucha poleceń, zabieranie niebezpiecznych przedmiotów itp. Wszystko w trosce o bezpieczeństwo syna czy córki. Inaczej po prostu się nie da.
Z wiekiem, gdy rozum wola i emocje są bardziej rozwinięte, na czoło rzeczywiście powinna wysuwać się metoda dialogiczno-zasadowa. Ale i wówczas podopieczni wcale nie muszą stawać się bardziej spolegliwi. Często wręcz przeciwnie - dążenie do podkreślania własnego ja (plus biologia), potęguje bunt, który znajduje kulminację w okresie dojrzewania. Strategia “pokojowa” nigdy zatem nie wystarcza do “wpojenia zasad”. W praktyce nie ma innej możliwości, jak odwoływanie się do sankcji: psychicznych, choćby groźby (jeśli tego nie zrobisz dostaniesz zakaz wychodzenia z domu), czy nawet fizycznej (choć jeśli chodzi o starszą młodzież jest ona z reguły mniej skuteczna; jednak w szczególnych przypadkach może być ciągle przydatna). Nie można bowiem dopuszczać do utrwalenia się negatywnych przyzwyczajeń, które stworzą grunt pod pojawienie się w przyszłości wad.
Pedagogika oparta na humanistic psychology oraz psychoanalizie generalnie odrzuca dwie ostatnie formy wpływania na młodego człowieka, uznając je za represywno-stresujące, nienowoczesne i niedemokratyczne. Jednak w obliczu totalnej kompromitacji metod odwołujących się (mniej lub bardziej bezpośrednio) do tych ideologii, popularna pedagogika poradnikowa idzie, choć niechętnie, na pewne ustępstwa. Niekiedy dopuszcza stosowanie szantażu i groźby w wychowaniu! Na przykład słynna Superniania uczy, że można posługiwać się groźbą postawienia do kąta (co prawda nazywa to jakoś inaczej, ale jak go zwał...), a nawet (o zgrozo!) spełnia te groźby.
Przymus psychiczny bywa zatem dopuszczany. Istnieje zatem wstydliwe ustępstwo, dopuszczające przy “wpajaniu zasad” stosowanie pewnych wymuszeń psychicznych. Ale w tej “narracji” są to ledwo dopuszczalne wyjątki, które tylko potwierdzają regułę: “zamiast karać, należy wpajać dziecku zasady”.
W tym miejscu warto zwrócić uwagę na pewną niekonsekwencję w tym myśleniu. Dla wielu młodych ludzi to zakaz wyjścia z domu jest dotkliwszy, niż klaps, czy nawet oberwanie “kilku pasów”. Niejeden chłopak wybierze taką karę, niż na przykład tygodniowy zakaz wychodzenia z domu, który pozbawi go np. gry w piłkę z kolegami. Ta druga kara jest o wiele dotkliwsza, czyli bardziej stresującą! A jak rozumiem przy “wpajaniu zasad” chodzi o to, by było jak najmniej stresująco! Jak widać fiksacja na “zakazie bicia” pozbawia resztek racjonalnego myślenia.
Osiąga się jednakże główny cel: nie karze się fizycznie. Ale powtarzając krytycznie hasło “bici biją” zapomina się, że szantażujący groźbą postawienia do kąta uczą szantażowania (“szantażujący szantażują”) i grożenia innym (“grożący grożą”). Występuje tu ewidentny konflikt między poppedagogiką, a lewacką pedagogiką fundamentalistyczną (bezstresową i “wolnościową”).
Czy można zatem wychowywać dzieci bez karania? Odpowiedź może być tylko jedna: nie. Dlaczego zatem stosuje się taką frazeologię? Z jednej strony mamy tu do czynienia ze swoistym zaczadzeniem ideologicznym osób propagujących “wpajanie zasad”, które nie pozwala racjonalnie oceniać konkretnych sytuacji wychowawczych. Z drugiej – pokolenie młodych rodziców, które dorastało w atmosferze “nowoczesnej”, pacyfistycznej edukacji, naturalnie poszukuje takich treści. W rezultacie mamy takie a nie inne efekty wychowawcze.