poniedziałek, 19 lipca 2010

Jeszcze o metodzie M. Montessori

Pod koniec czerwca zamieściłem na tym blogu krytyczny artykuł na temat pedagogiki M. Montessori. W odpowiedzi p. Rafał Szczypka napisał tekst polemiczny na blogu bycrodzicami.pl. W moim przekonaniu argumenty przedstawione przez Polemistę nie naruszyły fundamentów mojej krytycznej oceny omawianego systemu.

Do argumentów Pana R. Szczypki odniosłem się w komentarzach. Niemniej, aby uniknąć zarzutu o lekceważenie autora tekstu polemicznego,  jeszcze raz odnoszę się do ważniejszych tez tego artykułu.
Nowym Czytelnikom przypomnę sedno sporu. Postawiłem tezę, że pedagogika M. Montessori odwołuje się do naturalizmu pedagogicznego, czyli poglądu, iż człowiek jest z natury dobry (nota bene jest to pogląd niezgodny z nauczaniem chrześcijańskim). Zaznaczam, że nie jest to teza odkrywcza. Do nurtu naturalistycznego metodę Montessori zalicza np. W. Okoń w popularnym „Słowniku pedagogicznym”. Przy czym pozostawiam, jako kwestię otwartą, formę owego zauroczenia naturalizmem.

Nie upieram się np., że Montessori przeczytała Rousseau i zaczęła go naśladować. Rzecz jest bardziej subtelnej natury (np. przejmowanie pewnych poglądów dzięki pośrednikom). Nie przesądzam, jak było z autorką „Domów Dziecięcych”. Nie ulega jednak wątpliwości, iż koncepcja człowieka jaka wyjawia się z Jej pedagogiki ma wiele cech wspólnych z naturalizmem.

Drugą tezą jaką postawiłem jest to, że Montessori mając poglądy chrześcijańskie próbuje w swojej metodzie tak manewrować, żeby uniknąć skutków naturalizmu, do którego się odwołuje. Słowem – jest typową modernistką na polu pedagogiki, analogicznie do modernistów na polu teologii. Wychodzi z niechrześcijańskiej koncepcji człowieka, dążąc do celów chrześcijańskich. Budowana na takich fundamentach metoda jest wewnętrznie sprzeczna.

Poniżej przywołam niektóre cytaty z artykułu mojego Adwersarza i odniosę się do nich.

R. Szczypka: Idąc dalej i myśląc o zdaniu ‘Dopiero po nabyciu umiejętności sprzątania, przełamują swoje pierwotne, negatywne skłonności.’ trzeba sobie zadać pytanie, co sprawia, że dzieci zaczynają sprzątać i czynią to stale? Czy robią to ponieważ są ciągle kontrolowane i upominane przez rodzica i nauczyciela i wyuczyły się sprzątać na żądanie czy też wynika to z ich wewnętrznej potrzeby sprzątania, ponieważ potrafią docenić zalety porządku wokół siebie i cieszyć się nim bardziej niż robieniem bałaganu.

D.Z.: Choć na ten temat pisałem w głównym tekście (fragment o “paralityku”). Przypomnę swój pogląd jeszcze raz. Nie wierzę, powiem więcej, nie widziałem dziecka, które samo z siebie, z własnej potrzeby, zaczyna sprzątać, bo czuje „potrzebę sprzątania”. Ktoś musi mu najpierw wskazać cel oraz namówić lub zmusić do przełamania woli, by zadziałała we wspomnianym kierunku. Takie przełamanie oporu woli wiąże się zawsze z pewnym dyskomfortem psychicznym. Dlatego w pierwszej fazie kształtowania cnoty musi wystąpić jakaś forma perswazji ze strony dorosłych, aby dostrzegło ono pozytywne skutki własnych działań i poznało dobro. Jednocześnie ćwiczy się w umiejętności przełamywania własnej słabości (najpierw z cudzą pomocą). Dopiero później, gdy bardziej świadomie postrzega rzeczywistość samo zaczyna postępować we wskazany wcześniej sposób.

Upieranie się przy stanowisku, jakoby dziecko samo z siebie miało “wewnętrzną potrzebę sprzątania” jest właśnie typowe dla naturalizmu, a z drugiej jest – mówiąc delikatnie – naiwne.

R. Szczypka: Kiedy Rousseau proponuje zostawienie dziecka samemu sobie, przeniesienie go w nieskażoną cywilizacją przestrzeń czy pogląd, że dziecko samo dojdzie do poznania dobra to Maria Montessori proponuje przygotowanie dla dziecka przestrzeni wypełnionej materiałami dydaktycznymi, które pozwolą dziecku najpierw odkryć, poznać i zrozumieć otaczające go otoczenie poprzez pracę z materiałami umożliwiającymi wyostrzenie umiejętności dostrzegania różnych cech.

D.Z.: Przypomnę jeszcze raz zarzut postawiony przez A. Miller praojcowi współczesnej pedagogiki (zarzut ten cytowałem w tekście, ale Polemista jakby go nie zauważył): „Bez wątpienia wolno dziecku robić, co zechce, ale wolno mu chcieć tylko tego, czego wy chcecie, żeby ono chciało – pisze Rousseau. - Nie wolno mu zrobić kroku, którego dla niego nie przewidzieliście, nie wolno mu otworzyć ust, jeżeli nie wiecie, co chce powiedzieć” . Dodam też inny cytat z Emila:“Nie pozwólcie mu [uczniowi – dop. D.Z.] nawet domyślać się, że macie jakąkolwiek nad nim władzę”.

Wbrew temu co pisze p. Reszka strategia Rousseau i Montessori jest podobna . O ile u Montessori środowisko ma delikatnie spychać dziecko w „odpowiednią stronę”, to u Rousseau jest analogicznie: dziecko nie może zrobić nieprzewidzianego kroku, a nauczyciel ma tak postępować, by nie domyśliło się, że ma on nad nim „jakąkolwiek władzę”. Bo gdy się domyśli – cała strategia zostanie niejako „spalona”.

Postmoderniści, antypedagodzy itp. są tu bardziej konsekwentni. Odwołują się do wolności w wychowaniu i robią wszystko, by nie stosować ograniczeń kontrolnych (choć też różnie im to wychodzi). Tutaj mamy inną jakość. Zostawianie dzieciom swobody, czyli granie dziecięcym egoizmem i pychą jest metodą, dzięki której osiąga się cele wychowawcze.

Nasuwa się jednak pytanie: czy w związku z tym Rousseau, Montessori i im podobni, to rzeczywiście naturaliści, czy może należy im się jakieś inne określenie. W końcu kontrolują dzieci, a wolność, o której mówią, jest iluzoryczna. Skąd bierze się taka postawa? Co prawda Rousseau wyszedł z założenia, że natura dziecka doprowadzi go do dobra, ale jednocześnie twierdził , że cywilizacja deprawuję tę płochą istotę. Zakulisowa kontrola, dbanie o odpowiednie środowisko, bierze się właśnie stąd, że „zła cywilizacja” (która zewsząd czyha na dziecko) może zakłócić „naturalny pęd dziecięcia do dobra”. Dlatego wolność wolnością, ale ktoś musi to wszystko, na wszelki wypadek, kontrolować! Oczywiście będą pojawiały się różne uzasadnienia takiego postępowania (vide: Montessori), ale tak naprawdę całość wpisuje się logicznie w stary, roussowski schemat.

R. Szczypka: Również pojęcie swobody, wolności i dyscypliny w edukacji Montessori zostało przez autora niewłaściwie zrozumiane, a jest to temat na bardzo długi artykuł. W skrócie napiszę tylko, że rzeczywiście dziecko w koncepcji Montessori ma swobodę wyboru. Wynika to z prostej obserwacji i jest bardzo zdroworozsądkowe. Zarówno dzieci jak i dorośli z dużo większym entuzjazmem podchodzą do rozwiązania różnych problemów, jeśli sami się na to zdecydują.

D.Z.: Mamy tu kontynuacje wątków podniesionych wyżej. Swoboda, jak widzimy, nie wynika w wiary w dobroć dziecka, ale jest ponoć efektem zdroworozsądkowej obserwacji. Trzeba jednak pamiętać, że autorzy odwołujący się do naturalizmu nie powtarzają wkoło tylko jednego argumentu: „dziecko jest z natury dobre”, ale wychodząc filozoficznie z tego założenia poszukują niejako argumentów wspomagających, aby lepiej podbudować swoją koncepcję. Identycznie myślał np. J. Dewey (nauczanie problemowe) czy W.H. Kilpatrick (metoda projektów). Oni również akcentowali swoiście pojętą aktywizację ucznia, która miała poprawić jego motywację. Nie chcę przez to powiedzieć, że własna inicjatywa, entuzjazm w poszukiwaniu wiedzy, jest czymś nagannym. Wręcz przeciwnie, ale równocześnie nie może być puszczony na żywioł. Dziecko nie wie co jest ważne, co dobre, co groźne, czego powinno się uczyć w pierwszej kolejności, a co później. Od tego są nauczyciele i dlatego nie należy polegać li tylko na dziecięcym „spontanie”.

Posługiwanie się argumentem zwiększonej motywacji poprzez zastosowanie metody swobodnego wyboru, wskazuje na pewną mentalność czy wręcz filozofię myślenia o edukacji. Posługujący się nią Autor nawet nie zauważa, że dziecko “swobodnie wybierające” (czego ma się uczyć lub jaką pracę ma wykonywać) jest w tradycyjnym rozumieniu po prostu rozpuszczane. Dzięki tej metodzie utwierdzane jest tylko w swoim egoizmie i pysze (ten wątek pojawił się w komentarzach, zwracała nań p. Aniela), a rodzice czy wychowawcy godzą się na to, niejako na starcie rezygnując z formowania podstawowej cnoty wychowawczej, jaką jest posłuszeństwo (gdy nie ma tej cnoty, nie ma wychowania.) Dziecko nie uczy się też obowiązkowości i pilności. Zajmuje się tym, co je aktualnie zaciekawia, a nie tym, co konieczne (nieraz trudne) dla jego rozwoju. W ten sposób pod pozorami aktywizmu kształtuje się wada lenistwa. Lenistwo wszak nie polega wyłącznie na nie wykonywaniu pracy, ale przede wszystkim na unikaniu pracy koniecznej w danej chwili.

W tej sytuacji nie zawaham się napisać, że metody oparte na “swobodzie” są zorganizowanymi systemami rozpuszczania dzieciaków. Czego konsekwencje widoczne są w naszych szkołach i w ogóle życiu społecznym.

R. Szczypka: Wolność to również pojęcie bardzo ważne i nie można go tutaj w żadnym wypadku mylić z przyzwalaniem na wszystko. Maria Montessori wyraźnie mówi o tym, że każdy musi nauczyć się korzystać z wolności. Dla Montessori wolność i dyscyplina są jak dwie strony tej samej monety. Według Montessori ‘robienie, co sie chce niekoniecznie czyni nas wolnymi. Wolnymi czyni nas robienie rzeczy dobrych.’ (Maria Montessori, Her Life and Work, E.M. Standing).

D.Z.: Autor zapomina o jednej podstawowej sprawie, żeby korzystać z wolności trzeba mieć wypracowane cnoty: posłuszeństwa, mądrość, roztropność, umiarkowanie, męstwo itp. Wolność nie jest sprawnością moralną (jak sugeruje w tym fragmencie M.M.), której w dodatku trzeba się nauczyć, ale to stan zdolności do dokonywania określonych wyborów. Posiadając cnoty - będę dobrze wybierał.

Hasła w rodzaju “wychowania do wolności” są jak widać w środku puste. Montessori je podnosi, bo płynie w wolnościowym nurcie pedagogiki. Dlatego wszelkie dywagacje o wolności i dyscyplinie jako dwóch stronach tej samej monety są w powyższym kontekście pozbawione sensu.

R. Szczypka: Zniesienie tradycyjnych kar i nagród nie jest więc wymysłem i postulatem Marii Montessori, ale zaobserwowanym faktem, który przez lata zostaje potwierdzony w kolejnych szkołach przyjmujących podejście Montessori, a także poprzez badania wykazujące wyższość zadowolenia wewnętrznego z wykonanego zadania nad potrzebą oceny własnej pracy przez kogoś z zewnątrz czy to przez pochwałę czy przez ocenę.

D.Z.: Można podziwiać zapał Autora w obronie systemu Montessori, który to system niemal w każdym punkcie znajduje wspólne odniesienia do naturalizmu pedagogicznego. Dotyczy to również kwestii kar i nagród. Jeśli odejście od kar nie jest wymysłem Montessori, ale znowu wynikiem jej “obserwacji”, to ciekawe dlaczego podobne obserwacje miał Rousseau, Tołstoj, Dewey i całe tabuny modernistów i postmodernistów. Można posługiwać się różną, karkołomną argumentacją, ale u podstaw zniesienia kary u naturalistów leży po prostu wiara w to, że jedyną dopuszczalną sankcją jest kara naturalna, czyli powstała w wyniku błędu wychowanka (upadek, skaleczenia itp.).

Jeśli zaś chodzi o nagrody, to obserwacja, że dziecko nie potrzebuje pochwał czy ocen zewnętrznych, a tylko zadowolenia wewnętrznego, zostało zaobserwowane chyba tylko w szkołach montessoriańskich i im zbliżonych ideologicznie. Cała psychologia (nawet ta współczesna, za którą nie przepadam) zwraca uwagę na znaczenie akceptacji grupy czy generalnie osób trzecich. Twierdzenie, że dzieci nie potrzebują pochwał kłóci się też ze zdrowym rozsądkiem - mam swoje dzieci i wiem, że to nieprawda.