wtorek, 17 sierpnia 2010

Billbordy a tzw. edukacja seksualna

Ośmioletni syn znajomego zaskoczył go nagłym stwierdzeniem, że “pani na billbordzie nie jest dobra”. To taki dziecięcy eufemizm. Chodziło raczej o to, że pani nie jest... skromna. I rzeczywiście... Pani reklamowała pewien wyrób odzieżowy, była skąpo przyodziana i przesłaniała sobą niemal całą ulicę.

Formalnie wszystko jest w porządku, to rodzice decydują o wychowaniu dzieci. Ale tylko formalnie, powyższy przykład pokazuje, że w samej istocie obowiązującej obecnie koncepcji (pseudo)wolności ukryto bardzo skuteczny mechanizm zniewalający.

Jak ten mechanizm działa? Na początek wymyśla się “rewolucję seksualną”, która ma “wyzwolić” człowieka z tradycyjnych, “opresyjnych” norm moralnych. Równocześnie rewolucjoniści dyskredytują konserwatystów, zarzucając im zaściankowość i obłudę. Jednak konserwatyści, sprzeciwiając się erotyzowaniu sfery publicznej, wcale nie robią tego ze względu na swoją świętoszkowatość. Wręcz przeciwnie - są realistami, można rzec do bólu. Katoliccy filozofowie i moraliści bardzo dobrze opisali ludzką naturę i poznali jej słabości. Wiedzą, że tylko cynik, podsuwający młodzieży gorszące obrazki może twierdzić, że dla “czystego wszystko czyste”. Wbrew oświeconej gadaninie wszelkie tego typu obrazy pozostawiają ślad w psychice. A w odniesieniu do dzieci przedwcześnie je rozbudzają, zaciekawiają i po prostu gorszą.

Przy pomocy rewolucji seksualnej zdobyto więc przestrzeń publiczną (pornografia w kioskach, przeerotyzowane billbordy, filmy, reklamy, teledyski itd.). W tej sytuacji rodzice chcąc przeciwstawić się rewolucyjnej nawale musieliby zakazać korzystania swym dzieciom z Internetu, telewizji, ba - nawet wychodzenia na ulicę (wspomniane billbordy). Wiadomo, że w praktyce jest to nierealne. W tych warunkach przedwczesna deprawacja jest nieunikniona. Staje się niemal obowiązującą normą w tzw. demokracjach zachodnich.

Później mamy drugi akt tej groteski. Ratunkiem na wcześniejsze rozbudzenie ma być tzw. uświadomienie seksualne, sugerujące jakieś oświecenie... popędów. Błąd tkwi w samej metodzie. Zakłada się, jakoby popędy edukowano na podobnej zasadzie jak umysł, a więc np. przez wykład czy dyskusję. Nadmierne gadanie jednak tylko rozbudza ciekawość i napędza zjawisko, z którym rzekomo walczymy.

Formowanie popędów podlega całkowicie odmiennym regułom. Do nich zasadniczo się nie przemawia, lecz opanowuje. Główną pomoc w tym procesie stanowi silna wola, hartowana przez wyrzeczenie i ascezę, a nie przez... wykłady. Potrzeba wiele roztropności. W rzeczywistej edukacji seksualnej chodzi więc głównie o kształtowanie charakteru i wdrażanie do panowania nad sobą. No, ale to z kolei “stresuje” i jest niezgodne z zasadami nowoczesnej pedagogiki. I tak koło się zamyka.

Widzimy zatem, jak przez “niewinne” billbordy, niejako przy pomocy faktów dokonanych, skutecznie ogranicza się władzę rodzicielską. Co w tej sytuacji mogą zrobić rodzice? Teoretycznie mogą organizować protesty. Ale w praktyce jest to walka z wiatrakami. Zanim bowiem sądy ustalą czy dany billbord jest szkodiwy dla dzieci czy nie - dawno będzie po sprawie. Zresztą, w kwestii tu dyskutowanej ważną rolę odgrywają zdjęcia “podszyte erotyzmem”, które “właściwie nic takiego nie przedstawiają”, i którym formalnie trudno cokolwiek zarzucić (tak jak w przypadku wzmiankowanego na wstępie billbordu). Z tych też względów “rewolucjoniści” i wszelkiej maści wolnościowcy protestujących rodziców zabiliby śmiechem.

W takiej sytuacji rodzicom nie pozostaje nic innego, jak tylko pogodzić się “w imię wyższych racji” (tzn. demokracji) z nieuchronną deprawacją swoich dzieci. To rodzaj potwarzy, której nie potrafimy zapobiec.