czwartek, 10 czerwca 2010

Inwazja technoedukatorów

Guru cyfrowej edukacji Marc Prensky napisał przed kilku laty głośny esej, w którym rozróżnił współwystępowanie we współczesnych społeczeństwach „cyfrowych tubylców” i “cyfrowych imigrantów”.

Teza jego brzmiała: pokolenie urodzone w latach osiemdziesiątych, dorastające wśród “komórek” i komputerów, to “cyfrowi tubylcy”, dla których język nowych technologii jest naturalny. Z kolei pokolenia starsze, to “cyfrowi imigranci”, czyli ci, którzy wyrastali w erze przedinformatycznej i dlatego język ten jest im nieznany. Ludzie ci są jak podróżnicy, osiedlający się w obcym kraju – zalęknieni i niepewni na obcym gruncie.

Najprościej tę różnicę wytłumaczyć na następującym przykładzie. Otóż człowiek przedinformatyczny, gdy czegoś nie wie instynktownie sięga po encyklopedię stojącą na półce, gdy zaś planuje podróż pociągiem telefonuje na stację lub osobiście sprawdza rozkład jazdy pociągów. Planując zaś wyjazd w góry szuka kwater przez biura podróży. Człowiek cyfrowy zaś instynktownie włącza komputer i po kilku sekundach ma odpowiedź w poszukiwanej kwestii. Wolną kwaterę rezerwuje zaś przez Internet. Te dwa różne sposoby postępowania działają na zasadzie odruchów warunkowych: innych u “imigrantów”, a innych u “tubylców”.

Upraszczając nieco teorię Prensk'ego można ludzi podzielić na “papierowych” i “elektronicznych” (oczywiście pamiętając o wszelkich niedoskonałościach i umownościach tego typu podziałów). Zasadnicza różnica jaka dzieli obydwie grupy polega na szybkości w dostępie do źródła wiedzy. Świat papierowy jest wolniejszy. W tym sensie narzędzia cyfrowe są jakby udoskonaleniem epoki druku i naturalnym krokiem naprzód. Niosą one oczywiście wiele niebezpieczeństw w związku z dostępem do niekontrolowanej i nieweryfikowalnej informacji oraz poprzez położeniu akcentu na skrótowość i obrazkowość przekazu, który nie służy rozwojowi inteligencji dziecka. (Warto jednak zwrócić uwagę, że te niebezpieczeństwa istniały już wcześniej, ale dzisiaj poprzez szybkość dostępu do informacji zostały tylko zwielokrotnione). Niemniej wyeliminowanie tych zagrożeń poprzez odpowiednio zorganizowane kształcenie początkowe i ogólne dałoby możliwość pozytywnego otworzenia uczniów na świat nowych technologii.

Problem polega na tym, że zwolennicy Prensk'ego wysuwają niekiedy radykalne wnioski z nowej sytuacji, stawiając przed szkołą nowe zadania. Po pierwsze - młodzież należy uczyć wyłącznie w oparciu o nowe technologie; po drugie – nauczyciele muszą intensywnie szkolić się w poznaniu nowych narzędzi, aby być przewodnikami dla dzieci. Co bardziej radykalni twierdzą wręcz, że starsze pokolenie nauczycieli musi odejść, bo w przeciwnym razie nie ma szansy na przełom w edukacji. Argumentują to tym, że pedagodzy wychowani w erze przedkomputerowej niejako odruchowo korzystają z tradycyjnych środków dydaktycznych i jeśli nawet są otwarci na technologię, to muszą się przełamywać, “uczyć nowego języka”, by wykorzystać nowoczesne środki informatyczne na lekcjach. Ponadto dystans jaki zachowują do takich form nauczania związany jest z lękiem przed kompromitacją w oczach uczniów, którzy czują się pewniej w świecie nowoczesnych mulitimediów.

Za tymi tezami kryje się założenie pewnego "determinizmu informatycznego". Ich zwolennicy stoją na stanowisku, że dzieci od początku mają niekontrolowany dostęp do technologii i co więcej jest to proces, który wymknął się spod kontroli. Nasuwa się jednak pytanie: czy ów niekontrolowany proces jest wynikiem trudnych do powstrzymania zmian społecznych czy może zwykłych zaniedbań wychowawczych? Umożliwienie bowiem korzystania dzieciom bez ograniczeń z technologii cyfrowych jest błędem rodziców. Prowadzi do uzależnienia od kultury obrazkowej, zubaża słownictwo, naraża na różne niebezpieczeństwa czyhające w sieci itd. A przecież pewne negatywne tendencje związane z rozwojem technologii cyfrowych można by powstrzymać np. przez uświadamiające kampanie społeczne skierowane do rodziców. Dlatego też trzeba raczej zmieniać negatywne trendy w edukacji społecznej, a nie zaprzęgać szkołę do ich utrwalania.

Przy czym warto jasno określić, co mamy na myśli, mówiąc o wykorzystaniu technik informatycznych w oświacie. Pytanie nie brzmi: czy korzystać w nauczaniu z nowych technologii, bo to jest oczywiste, a raczej: jakie narzędzia stosować na przykład w zależności od wieku dziecka? Generalnie dzieci młodsze powinny mieć ograniczony czas w dostępie do gier oraz Internetu (tylko pod nadzorem rodziców). Z wiekiem ten dostęp można stopniowo zwiększać. Ograniczenia stosuje się z uwagi na łatwość uzależnienia, szkodliwość treści, uwarunkowania związane z rozwojem psychoruchowym (dziecko wymaga więcej ruchu a nie siedzenia przez komputerem) oraz na fakt, że komputer jest “bezdusznym nauczycielem”. Kontakt z żywym człowiekiem jest w o wiele większym stopniu pożądany.

Jeśli zaś mówiąc o technoedukacji szkolnej mamy na myśli wykorzystanie tablic multimedialnych, prezentacji typu Power Point, podcastów, krótkich filmów edukacyjnych, internetowych wizyt w ciekawych muzeach, oceanariach, e-learningu itp., to korzystanie z tych współczesnych środków dydaktycznych jest jak najbardziej wskazane. Rzecz w tym, żeby nie mieć do tych narzędzi bałwochwalczego stosunku, pamiętając, iż są to zwykłe narzędzia, które roztropnie stosowane mogą dobrze służyć kształceniu młodego pokolenia. Pamiętając jednocześnie, że lektura sam na sam z książką pozostaje wciąż aktualną formą samokształcenia.

Ograniczenia z korzystania z internetu oraz gier wiążą się z treściami przekazywanymi, ale mają także związek z pomijanym na ogół aspektem wychowawczym. Technoedukatorzy zalecają korzystanie ze współczesnych mediów, zachwalają dostępu do informacji, zapominając o kwestiach wychowawczych. Najczęściej uważa się, że przez tego typu metody zaintersuje się młodzież. Przesada jednak utrwala pewną formę lenistwa, że oto nauczanie ma być zawsze przyjemnością, co wpisuje się w roszczeniwo-konsumpcyjny sposób postrzegania rzeczywistości i utrwala przekonanie, że “mi się wszystko należy” i to bez wysiłku. Nowe technologie zatem – tak, ale stosowane roztropnie.

System nauczania proponowany przez skrajnych technoedukatorów urzeczywistnia koncepcje Ivana Illicha z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, który wieścił nadejście społeczeństwa bez szkoły i odrzucał klasyczny model szkolnictwa na rzecz nauczania spontanicznego: środowiskowego i medialnego. W modelu “cyfrowym” również zanika klasyczny układ: nauczyciel – uczeń, na rzecz nowego, w którym rola nauczyciela jest marginalizowana, a coraz większe zadania spełnia komputer.
 
Wszelkie prawa zastrzeżone. Zakaz przedruku bez zgody autora.