piątek, 2 października 2009

Edukacja domowa szansą dla rodziców

Znowelizowana ustawa o systemie oświaty oprócz szeroko dyskutowanej reformy obniżenia wieku rozpoczynania obowiązku szkolnego wprowadza między innymi zmiany w dostępie do edukacji domowej. Zwolennicy tej formy kształcenia wiele sobie obiecują po zmianach. Czy słusznie?

Nauczanie dzieci w rodzinnym domu jest konsekwencją ideologizacji i zasadniczo kryzysu szkoły współczesnej. Wielu świadomych rodziców, chcąc zapobiec deprawacji moralnej swych pociech w niewydolnych wychowawczo placówkach oświatowych, decyduje się na indywidualną pracę z synem czy córką.

Zalety edukacji domowej

Kształcenie prowadzone przez rodziców zyskało sporą popularność w takich krajach jak USA, Kanada czy Japonia. Wedle szacunków, w Stanach Zjednoczonych w roku szkolnym 2005-2006 od 1,9 mln do 2,4 mln dzieci pobierało naukę w domu. Co ciekawe, wbrew obiegowym opiniom dzieci uczone w domu osiągają od 15 do 30 proc. lepsze wyniki od dzieci nauczanych w szkole. Na gruncie amerykańskim nie potwierdzają się również opinie o ich gorszej socjalizacji. Wedle badań, nie ma różnic w rozwoju osobowym i społecznym uczniów domowych i szkolnych. (Na podstawie: Brian D. Ray, Historia, rozwój i filozofia edukacji domowej, za: Między wolnością a obowiązkiem - Edukacja domowa. Konferencja Instytutu Sobieskiego, 28 kwietnia 2008 r., materiały internetowe).

Cytowane wyniki badań obalają pewien mit rozpowszechniony w wielu środowiskach pedagogicznych. Otóż wychodzi się z założenia, iż podstawę sukcesu edukacyjnego tworzy zawsze najnowsza (”rewelacyjna”) metoda plus specjalista z danego przedmiotu. Te dwa czynniki mają niejako automatycznie zagwarantować osiąganie lepszych efektów. Powyższe badania pokazują jednak, że w tym przypadku o sukcesie decyduje przede wszystkim zaangażowanie i pomysłowość rodziców. Paradoksalnie - wykwalifikowany pedagog-metodolog przegrywa rywalizację z niewykształconą metodologicznie matką czy ojcem.

Oczywiście gwoli sprawiedliwości należy dodać, iż omawiana forma edukacji stwarza na samym starcie lepsze możliwości nauczania i wychowania niż szkoła. Wśród nich niewątpliwą zaletą jest indywidualizacja podejścia do syna czy córki. W szkole nauczyciel zawsze musi dostosowywać metodę do całej grupy, poszukując niejako złotego środka i zmagając się z różnymi typami ludzkich osobowości. Tutaj zaś można dostosować metodę, czas i tempo nauczania do indywidualnych predyspozycji i możliwości dziecka.

Homeschooling daje też większą nadzieję na prawidłowe ukształtowanie charakteru najmłodszych. W środowisku szkolnym łatwo o jego wypaczenie, zwłaszcza że młody człowiek w okresie dorastania jest bardzo podatny na negatywne wpływy. Rodzice nie są tam w stanie kontrolować oddziaływań rówieśniczych. Konsekwencje tego obserwujemy na co dzień w wielu polskich rodzinach. W kształceniu domowym kontakty rówieśnicze w większym stopniu kreują rodzice, a nie przypadek.

Dwa źródła

Zainteresowanie edukacją domową może mieć dwa źródła. Z jednej strony praktykują ją rodzice, dla których publiczne szkolnictwo jest zdominowane politycznie poprawną ideologią. Nie godzą się oni na przykład na tzw. edukację seksualną, ewentualnie obawiają się opisanej przed chwilą demoralizacji swych pociech poprzez kontakty ze zdeprawowanymi rówieśnikami. Z drugiej - część opiekunów, których poglądy zbliżone są do lewicowych, uważa szkołę za instytucję stresującą i patriarchalną. Słowem - jest ona dla nich za mało postępowa. Jak łatwo zauważyć, kierują się zgoła odmienną motywacją od chrześcijańskiej. Tego typu zachowanie ma często korzenie w poglądach edukacyjnych postmodernistów (np. antypedagogów). Przeciwnikami szkoły byli (i są) bowiem tacy antypedagodzy i myśliciele jak na przykład John Holt, Ivan Illich czy Hubertus von Schoenebeck.

Niemniej wśród tych dwóch różnie motywowanych grup rodziców, jak się wydaje, przeważają osoby o nastawieniu religijnym. Potwierdzają to zresztą badania amerykańskie. Przy tej okazji warto odnotować jednak pewne niepokojące zjawisko. Zdarza się, że niekiedy rodzice o poglądach tradycyjnych gubią się ideowo, poszukując ciekawych form pracy z dziećmi. Można zatem na stronach internetowych prowadzonych przez edukatorów domowych spotkać czasami zaskakującą pochwałę metod steinerowskich lub innych wyrastających na przykład z ducha naturalizmu Jana Jakuba Rousseau. Wynika to z faktu, iż nie zawsze opiekunowie zdają sobie sprawę z ideologicznych źródeł i konsekwencji stosowania określonych metod czy form nauczania.

Generalnie jednak edukacja domowa daje szansę rodzicom na formowanie dzieci w duchu zgodnym z ich przekonaniami. Szczególnie jest to istotne w czasach postępującej sekularyzacji, gdy cele polityce oświatowej wytyczają “stratedzy unijni”, dla których ekonomiczno-ideologiczne funkcje szkoły są priorytetem, a edukacja podporządkowana zostaje państwowym interesom. Znamiennym przykładem w ostatnich tygodniach jest przypadek hiszpański, gdzie Sąd Najwyższy podtrzymał narzucony przez socjalistyczny rząd obowiązek uczestnictwa wszystkich dzieci w tzw. wychowaniu obywatelskim, które ma propagować między innymi otwarcie na odmienności seksualne. W takich okolicznościach kształcenie domowe wraz ze szkolnictwem katolickim może stać się ostatnią deską ratunku dla rodziców, którym laickie państwo chce wychować dzieci po swojemu.

Aspekt praktyczny

Istnieje jeszcze jeden problem warty wyakcentowania przed omówieniem aktualnego stanu prawnego. Patrząc na edukację domową z perspektywy czysto praktycznej, trzeba przyznać, że w obecnej sytuacji ekonomicznej niewiele polskich rodzin może sobie pozwolić na korzystanie z tej formy kształcenia dzieci. Główną barierą jest tu konieczność wykonywania pracy zawodowej i w konsekwencji brak czasu na zajmowanie się dzieckiem w ciągu dnia. Z tego względu homeschooling będzie, niestety, jeszcze pewnie długo jedynie uzupełnieniem systemu oświatowego i domeną osób najbardziej zdeterminowanych i wytrwałych.

Biorąc pod uwagę te naturalne utrudnienia, należałoby wymagać od ustawodawcy, by nie rzucał rodzicom dodatkowych kłód pod nogi. Deklaratywny liberalizm rynkowy PO dawał pewne nadzieje na “uwolnienie” tej formy nauczania. Jednak proponowane zmiany w nowelizowanej ustawie oświatowej nie są wcale przełomowe.

Nowe uprawnienia dla dyrektorów szkół niepublicznych

W znowelizowanej ustawie o systemie oświaty prawo do wydawania decyzji umożliwiającej spełnianie obowiązku szkolnego lub nauki poza budynkiem szkoły otrzymują dyrektorzy szkół niepublicznych (do tej pory przywilej ten mieli jedynie dyrektorzy szkół publicznych). Ustawa określa warunki otrzymania stosownego zezwolenia. Przede wszystkim rodzice muszą złożyć do dyrektora szkoły wniosek w terminie do 31 maja, który ma być podparty: opinią z poradni psychologiczno-pedagogicznej, oświadczeniem rodziców o zapewnieniu warunków umożliwiających realizację podstawy programowej oraz ich zobowiązaniem do przystąpienia dziecka do egzaminów klasyfikacyjnych z obowiązkowych zajęć w szkole.

Rozszerzenie uprawnień dyrektorów szkół niepublicznych ma być ułatwieniem w uzyskiwaniu pozwoleń. W tym sensie decyzja ministerstwa postrzegana bywa jako krok naprzód. Tak optymistyczna interpretacja wynika z faktu, iż dyrektorzy szkół publicznych do tej pory raczej niechętnie patrzyli na takie ekstrawagancje jak nauka w domu. Niepubliczni (sami pracujący niejednokrotnie “na swoim”) mają być bardziej wyrozumiali i otwarci. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że ministerstwu chodziło przede wszystkim o zrównanie w prawach dyrektorów szkół “prywatnych” (”upodmiotowienie” - co wyraźnie napisano w uzasadnieniu projektu ustawy) z “państwowymi”. Rzekome “ułatwienie” w uzyskiwaniu pozwoleń jest jedynie wynikiem zakładanego optymizmu co do większej przychylności dyrektorów szkół niepublicznych.

Dotacja nie dla rodziców

Tak jak dotychczas dziecko będzie zdawało egzaminy klasyfikacyjne i otrzymywało świadectwo ukończenia placówki, od której otrzymało zezwolenie na edukację w domu. Uczeń zostanie niejako przypisany do szkoły i “delegowany” do nauczania domowego. Podobne rozwiązanie stosowane jest obecnie w przypadku dzieci z orzeczeniami o potrzebie indywidualnego nauczania. Jednakże tam są one nauczane przez nauczycieli wyznaczonych do tego zadania. Przy homescholingu zaś placówka nie ponosi kosztów oprócz opłat egzaminatorów.

Aż ciśnie się na usta pytanie: kto otrzyma dofinansowanie na ucznia. Logicznie powinni to być rodzice - wszak oni ponoszą większość kosztów nauki i powinni otrzymać niejako zwrot tej części swoich podatków, które przeznaczone winny być na naukę dzieci w szkole. Niestety, nowe zapisy nic nie mówią o możliwości przekazywania dotacji rodzicom. Jeśli dziecko będzie formalnie wpisane do księgi uczniów, dofinansowanie popłynie na konto szkoły. W pewnym sensie może to być nawet zachętą dla dyrektorów, by częściej wydawali zezwolenia. Dodatkowe środki zawsze się przydadzą. Pytanie tylko, czy na takie rozwiązanie (gdyby zjawisko rozszerzyło się na większą skalę) zgodzą się samorządy? Przekazywanie środków finansowych placówkom, które w praktyce nie zajmują się edukacją danego dziecka, kłóci się bowiem ze zdrowym rozsądkiem.

Idźmy dalej. Jeżeli środki finansowe popłyną na konto szkoły, to co z czesnym (w przypadku szkół niepublicznych)? Można domniemywać, że ich właściciele będą stosowali zwolnienia (pytanie tylko czy zawsze?), pobierając zapewne jedynie opłaty egzaminacyjne.

Jak nie zdasz, marsz do szkoły!

Innym minusem nowych uregulowań jest realna groźba pozbawienia możliwości nauki w domu w wyniku potknięcia się na egzaminie klasyfikacyjnym. W nowelizowanej ustawie jest zapis, który mówi o cofnięciu zezwolenia w takim przypadku. Pamiętajmy, iż dziecko musi regularnie zaliczać poszczególne przedmioty, by otrzymać promocję do następnej klasy. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki stres towarzyszy egzaminom. Stresu co prawda nie da się w życiu uniknąć, ale nie ma sensu go nadmiernie generować. Ciekawe, że w czasach, gdy bezstresowe wychowywanie wciąż ma wielu zwolenników, akurat w tym przypadku argumentologia bezstresowości zostaje zawieszona.

Można się domyślać, jaka jest w tym przypadku motywacja ustawodawcy. Państwo troszczy się o spełnianie obowiązku szkolnego i obowiązku nauki, a tu powstaje domniemanie, iż obowiązek ten nie jest realizowany. Niemniej domniemanie to pojawia się bardzo wcześnie. Ministerstwo jest - można by rzec - przewrażliwione. Dlaczego dziecko nauczane w domu nie może tak jak szkolne zostać jeszcze rok w tej samej, “wirtualnej klasie”? Czyżby mierny, ale wierny w szkole budził większe zaufanie ministerstwa niż “niewierny” domowy?

Co będą opiniować poradnie?

Kolejny “krok naprzód” to konieczność uzyskania przez rodziców opinii z poradni psychologiczno-pedagogicznej. Nie bardzo wiadomo, czego taka opinia ma dotyczyć. Nie ma tu bowiem prostej analogii ze wspomnianym wyżej orzeczeniem o potrzebie indywidualnego nauczania, które zazwyczaj jest konsekwencją przechodzonej przez ucznia choroby. Co będą opiniowały poradnie? Może taką umiejętność, jak zdolność do nauki w domu. Tylko jak to zbadać? A może będzie to opinia na temat rodziców: czy potrafią uczyć? Czy mają odpowiednie wykształcenie, mieszkanie? Czy są godni zaufania, by powierzyć im troskę o własne dzieci?

Szykowana nowelizacja, jak widać, nie jest żadnym krokiem naprzód. Chyba że za ten krok uzna się sztuczny ruch wokół problemu. W rzeczywistości nie ma widoków na rzeczywiste uwolnienie edukacji domowej w najbliższym czasie. A wystarczyło wprowadzić tylko dwa zapisy. Na podstawie pierwszego rodzice informowaliby samorząd, a za jego pośrednictwem kuratora, o podjęciu nauczania domowego, w drugim - otrzymaliby możliwość wypełnienia wniosku o przekazanie im należnej dotacji (analogicznie jak w przypadku szkół niepublicznych), ewentualnie przysługiwałaby im odpowiednia ulga podatkowa. Po zastosowaniu takich rozwiązań można byłoby mówić o rzeczywistym kroku naprzód.

Artykuł ukazał się pierwotnie w "Naszym Dzienniku".